poniedziałek, 16 września 2013

niedziela po "francusku"

Jak tu zacząć i co powiedzieć. Mam potrzebę serca, by dzielić się tym, co dzieje się w naszym życiu od czasu przeprowadzki do kraju „ślimakożerców”, bywa mi samotnie i nie jestem w stanie opisać w mailach tego, co dzieje się u nas. Stąd pomysł na bloga: podsycony przez kilka Osób, odradzany przez ukochanego Męża:) Wiem, że piszą wszyscy ale jakby to powiedzieć: mam to w nosie. Nie ogarnęłam jeszcze wszelkich zawiłości technicznych blogowania ale mam nadzieję, że to przyjdzie z czasem :) Tak więc oto jesteśmy: my, Francja, nasze marzenia, plany i wspaniale uczucie w sercu, że mam w sobie gotowość, by działać ale przede wszystkim dać się porwać fali losu…
Zaczynając: Stasio nasz w przedszkolu, pomimo że musiał zastartować jako jedyny Polak w grupie małych Francuzów, mimo że mieliśmy wiele obaw, radzi sobie świetnie, nie płacze, nie marudzi, po prostu chodzi do przedszkola zadowolony. Nie muszę wspominać, jak bardzo jestem dumna. Basia jeszcze nie miała szansy zastartować w żłobku z powodów formalno-organizacyjnych, a także obecnego przeziębienia. A ja:) Staram się być otwarta i już prawie mam jedną znajomą;) wszystkie Mamy, które poznaję są jednak innego pochodzenia niż francuskie, co wskazuje na pewnego rodzaju zamknięcie rodowitych mam. Nie zrażam się tym ani trochę:)  Pomijam, że jedyna Mama Francuzka, która zamieniała ze mną pod przedszkolem kilka zdań chyba zraziła się do mnie totalnie:) Nie wiem, czy wiecie, że tutaj kultura i grzeczność dzieci są poważnie respektowane, być „sage” to konieczność. Gdy podeszłam pod bramę przedszkola i powiedziałam „bonjour madame”, a moja Basia została obdarzona uśmiechem ze strony owej pani, ja umiejętnie pouczyłam moją córę „on dit bonjour basia” na co moja latorośl pokazała język… Zaznaczam, że nie zrobiła tego nigdy wcześniej. Pani oburzona, ja zawstydzona, Basia rozbawiona:)
Ale, ale dzisiaj niedziela i wyprawa po zamówienie sofy ( vivre la Francja musimy czekać na nią cały bity miesiąc!!!) skończyła się wspaniale i przyjemnie bo zamiast do sklepu trafiliśmy na „foire a tout”  czyli na uliczną wyprzedaż wszystkiego, co niepotrzebne. Handlują wszyscy: dzieci, eleganckie panie i zabawni panowie, matki pozbywające się ubrań dzieciaków, antykarze. Efekt: książki dla maluchów po 1 euro każda, wspaniale drewniane klocki i deseczki w kolorach tęczy, wspaniała wieża i krokodyl na sznurku, całość chyba za 15 euro, do tego ogrom radości naszej i dzieciaków. Uwierzcie mi, że to nie tylko wyprzedaż tego, co zalega w domu ale ogromna integracja miejscowych:) Dzień wspaniały i wesoły, obiad z udziałem wołowiny i dyni oraz deseru: tortu czekoladowego. Po drodze zapoznany pan, który otwiera sklep z akwariami morskimi (Ci, którzy nas znają rozumieją co za dziwne zrządzenie losu:). Kolejna z bliskich sercu zaobrączkowana. Jutro nowy dzień i mimo rodzinnego przeziębienia z udziałem Basi w roli głównej, uśmiecham się do siebie:) dobranoc:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz