środa, 26 lutego 2014

powrót do formy

Chyba z Mamą Browar wymieniamy się nastrojami:) Ja powracam do formy. Pan T. wyjechał we wtorek i nastąpiło u moich dzieci głębokie uspokojenie, uregulowanie, wybuchy złości udaje się kontrolować na tyle, by nie było z tym problemów, spędziłam dzisiaj z moimi pociechami wspaniały dzień. Były zabawy, były śmiechy, był spacer w lesie, była w końcu dla mnie wizyta u znajomej Hiszpanki,  dla dzieci wizyta u dzieci tejże znajomej, było podziwianie 3 syna, który jest prawdziwym okruszkiem i to co lubię najbardziej gadanie po francusku. Och lubię to bycie w języku, ta możliwość ciągłego konwersowania, popełniania błędów i ich poprawianie, nowe słowa, nowe zwroty i to wspaniałe uczucie, że nie ma we mnie oporów, że po prostu francuski jest językiem, w którym się komunikuje, który powoli staje się częścią naszego życia. Gdy więc usłyszałam dzisiaj jak Stasio krzyknął z pokoju chłopaków "non, MOI, MOI" pomyślałam, że to malutkie kroki, że czekałam na te pierwsze wypowiadane słowa...Że w końcu to ruszy do przodu, że nie wierzę, by nie. Lubię to wielokulturowe, wielojęzyczne środowisko, te różne doświadczenia nas jako matek z różnych stron świata. Jakbym nie była zdegustowana podatkami i tym, co nasz kraj zrobił z nami przy tym wyjeździe, jak nas oszukał to nigdy nie będę żałować tego wyjazdu ze względu na te właśnie doświadczenia, które zapewne zmienią nas na zawsze.
Dzisiaj przypomniałam sobie nas w lipcu: smutnych, zagubionych, nie mających do kogo otworzyć ust na placu zabaw, samotnych i spojrzałam na siebie dzisiaj: stałam się małą częścią społeczności, mamy znajomych różnojęzycznych, różnonarodowych, Stasio i Basia mają dzieci które z radością odwiedzają, z którymi miło spędzają czas. Auto zrewolucjonizowało moje życie i dało szansę wyjeżdżania ze znajomymi mamami do kulkolandów, parków, lasu, na wycieczki. Nie wiem, kiedy to się stało... Niesiemy we Francji nasze radości i nasze troski i ciągle nieprzerwanie lubię ten kraj mimo dostrzegania i jego wad. Może to dzisiejsze hiszpańskie temperamenty dodały mi tyle energii:) Czasami sobie wyobrażam, że mogłabym tu zostać...
Zapomniałam: będę przez najbliższe dni chwalić się wiosną w Paryżu i okolicach:)






niedziela, 23 lutego 2014

słońce po burzy

Po wszelkich gwałtownościach nastroju w weekend nastał spokój... Jakby równowaga jest stanem, do którego jednak nieustannie powracamy. Popołudnie spędzone w spokojnej atmosferze w domu, dzieci jak prawdziwe anioły. Dobry obiad i wspaniały deser tym razem stworzony przez pana T. Och uwielbiam jego nowe zainteresowanie: kuchnię japońską, uwielbiałam gdy dbał o morskie akwarium w naszym domu i o nasze duże auto w Polsce, ale teraz jest super bo nie muszę czasami gotować, dodatkowo spod jego ręki wychodzą japońskie cuda... Dzisiaj były pufy. Na pewno je znacie z krakowskich galerii handlowych, zdrowe japońskie pufy nadziewane naturalnym kremem. Och dzisiaj właśnie takowe wyszły z naszego piekarnika... Było pysznie... po prostu pysznie i weekend z zupą ramen też działa kojąco. To zupa na poprawę humoru i dodanie energii.
Z medycznych nowości udało mi się umówić na konsultacje medyczną u laryngologa w szpitalu klinicznym, dziecięcym w Paryżu. Podobno świetny więc mam nadzieję, że uda się wszystko załatwić szybko i sprawnie, tak jak samą wizytę u specjalisty. Oby wszystko udało się sprawnie załatwić.
Rozczytujemy się w Tytusie, Romku i Atomku, Stasio złapał tak wielkiego bakcyla po przyjeździe dziadków i prezencie w postaci wszystkich części komiksu, że najchętniej oglądałby je i czytał cały dzień, mnie bawią jednak powroty do historii, które towarzyszyły bardziej mojemu bratu ale i mnie przy okazji, gdy byliśmy dziećmi. Basia z pasją bawi się i poznaje świat, jest ciekawa wszystkiego, uporządkowana, chociaż i ona potrafi pokazać swoje małe różki. Chyba jak każdy maluch.
Pozostaje położyć się w ciepłym łóżku i rozkoszować się spokojem wieczoru, jeszcze tydzień ferii i wracamy do naszej codzienności.

sobota, 22 lutego 2014

jedna łza...

Nie łatwo być rodzicem... Mnie od jakiegoś czasu bywa trudno... Och jakże trudno przyznać się do bezsilności, do niepanowania nad zachowaniem swojego dziecka, jak trudno powiedzieć: nie wiem co robić... Frustracje, złość, popędliwość, agresja... Nie zmagałam się, do czasu  naszego wyjazdu, z tymi emocjami u swoich pociech, a przynajmniej nie tak nasilonymi. Pewnie wiele mnie to nauczy... Och lekcja pokory numer 10, 12, już sama nie wiem która... Chyba napisanie tego publicznie, że nie wiem co robić jest dla mnie wyzwaniem... Strach, jak źle oceniona zostanę jako Mama... To jak obnażenie się dla mnie... Oto stoję ja Mama nieidealna, nawet nie wiem, czy wystarczająco dobra... Stoję sobie ja, z wiatrem we włosach, miłością do moich dzieci, bezsilnością, słucham sobie Dawida Podsiadło i cieszę się tymi dźwiękami.
Co powiedzieć w ten sobotni wieczór... Pustka w głowie... Doceniam mimo trudów wszystko, co mam... Chce by bezsilność zalała mnie jak wielka ulewa, chce przemoknąć do suchej nitki, by w końcu przyszło jakieś katharsis... Jedna łza na policzku... śpijcie dobrze...

czwartek, 20 lutego 2014

zderzenie z rzeczywistością...

Oto po ostatnim wpisie, poleżałam kilka godzin w łóżku po czym zdecydowałam się by pomóc sobie nieco szlachetnym ibuprofenem i wyzdrowieć po prostu. Nie uwierzycie ale udało mi się to osiągnąć bo następnego dnia zwiedzaliśmy Paryż. Nie wiem, jak to się stało ale po prostu postanowiłam wstać z łóżka i poczuć się lepiej więc wstałam i poczułam. Także z radością udało mi się pokazać nieco Paryża moim Rodzicom, udało mi się wyjść na randkę z mężem:) Cudowna mała restauracja w okolicy, z tym, co kocham we Francji: wspaniałą obsługą, dobrym jedzeniem, delektowaniem się każdym kęsem, lampką świetnego wina, ciszą i spokojem. Wspaniały wieczór. Udało mi się także z całą ferajną, czyli dzieciakami i Rodzicami, pozwiedzać nieco Paryża. Chociaż nie wszystko pokazałam, co było w planach (przez zawirowania z naszym zdrowiem) to starałam się. Nie odważyłam się pojechać do Paryża samochodem więc korzystaliśmy z metra i RER oraz pieszych wędrówek. Powrót po 17 z Paryża utwierdzał mnie w przekonaniu, że to świetny pomysł: nie zabranie samochodu: to miasto jest jak przyspieszona akcja serca i gdy wracam z niego do naszego Saint Germain to czuje głęboki oddech i spokój i to lubię.
Tymczasem z aktualności... Oto pierwszy raz spotykam się z problemami zdrowotnymi mojego dziecka, gdy wymagam wizyty u specjalisty, być może nawet jakiegoś zabiegu. Ponieważ w końcu mamy numery ubezpieczeniowe, bo do zielonej karty dla nas wszystkich jeszcze droga daleka, zdecydowaliśmy się w końcu na zakup mutuelle , które we Francji niejako jest koniecznością bo ich kasa chorych zwraca jedynie część poniesionych kosztów każdej wizyty medycznej. Och drodzy moi...Ile to godzin spędziliśmy w tych firmach, analizując warunki, koszty itd. Ileż też dowiedziałam się o tym, jak wiele kosztów poniosłam do tej pory i których nikt mi nie zwróci. Generalnie dochodzę do wniosku, że systemu idealnego nie ma... Tutaj muszę pracować, by być ubezpieczona przez państwo i by móc dokupić ubezpieczenie prywatne, za które płacimy słono, a dodatkowo płacę za wszystko sama i CZEKAM aż kasa zostanie mi zwrócona po pierwsze z kasy chorych, po drugie z ubezpieczenia prywatnego. Ba mimo wszystko może się okazać, że to i tak nie 100% poniesionych kosztów mimo wybrania wysokiego progu ubezpieczenia.
Do tego moja wizyta u laryngologa z dzieckiem oczywiście nie zostanie mi pokryta w należytym procencie ponieważ nie dostarczyłam skierowania, cholera z tym, że była konieczna... Czeka mnie więc wizyta u lekarza ogólnego 27euro, by potem wydać kolejne 60 u laryngologa. Wszystko ok, póki nie okazuje się, że wizyt w ciągu miesiąca się mnoży, że chcesz skonsultować się, nim zdecydujecie się na potencjalną operację, z innym lekarzem...
Są też rady: unikaj lekarzy w Saint Germain bo liczą sobie za dużo a nie są dobrzy... Jedź do Paryża do Neckera... Więc moi rodzice pojechali o 5 rano na lotnisko, a ja matka, zatroskana o zdrowie mojego Stasia i z chęcią pomocy, siedzę szukam, niczego tu nie znam, czytam na tych stronach i ostatecznie już sama nie wiem, ile wizyt i gdzie mam złożyć. Natomiast sprawa pilna jak dla mnie... Bo oto chodzi o słuch mojego dziecka, a jakże to ważne gdy poznaje się drugi język...
Dzisiaj rozdzwoni się więc telefon mój  na milion kierunków... Ja natomiast spać nie mogę bo się nieco martwię... Ile jeszcze będzie zderzeń z rzeczywistością w tym kraju... oj pewnie wiele...

poniedziałek, 17 lutego 2014

szlachetne zdrowie

Będę narzekać... Bo przysięgam, że szlak mnie trafia... Oto nastał, długo oczekiwany, dzień przylotu moich Rodziców do nas. Oj ileż ja miałam planów, prawie spisałam je na kartce licząc na pewne możliwości dzieci i swoje i podróży RER, autem... Wszystko było pełne planu i radości. Cóż... Noc przed przylotem Stasio rozpoczął wymiotowanie, następna byłam ja, potem Basia, wczoraj do fatalnego samopoczucia żołądkowego dołączył pan T. Gdy wydawało mi się, że jest już lepiej poczułam, że coś jest nie tak ze mną i oto jestem całkowicie rozłożona chorobą... Boli mnie każda część ciała, o bólu gardła nie wspomnę, zimno i mam dreszcze... Nienawidzę, nienawidzę być chora tym bardziej  gdy wiem, że moi rodzice wylatują w piątek i po prostu chce wziąć się w garść jak najszybciej. W przypływie rozpaczy umówiłam się do lekarza na jutro, by szybko postawił mnie na nogi bo jak na razie każde moje działanie sprawia, że czuje się jeszcze gorzej... Oczywiście fakt, że są teraz moi Rodzice jest błogosławieństwem w moim stanie bo oto mogę zostać w łóżku,gdy każde z jego wyjście sprawia mi fizyczny ból, ba nawet płacz miałam dzisiaj na końcu nosa. Jednak coś we mnie ciągle uczy mnie pokory wobec własnego ciała, przewrotności różnych zdarzeń. Bo może po prostu trzeba nauczyć się brać to co jest, takie jakim jest. Może zamiast złościć się i marnować energię na to uczucie lepiej wykazać się zrozumieniem wobec własnego ciała i choroby, która nim zawładnęła. Może po prostu cieszyć się, że gdy czuje się tak źle akurat są blisko mnie rodzice i mogą mnie wesprzeć. Nie mniej jednak marzę o tym, by być zdrowa... Jak najszybciej... "Szlachetne zdrowie, nikt się nie dowie, jako smakujesz aż się zepsujesz...":)

sobota, 8 lutego 2014

małe kroki

Wieczory...Cichy i spokojny czas gdy myśli mogą poukładać się lub pokrążyć w różnych kierunkach, gdy mogę wejść do pokoju obok i ucałować maluchy, które słodko śpią.
Działo się sporo w tym tygodniu: odwiedziłam przedszkole Stasia, gdzie byłam w celu przeczytania dzieciakom bajki po polsku:) Było wspaniale, prócz bajki powiedziałam kilka słów o Polsce, a potem przedszkolanka zrobiła super ćwiczenia: pytała, kto dzisiaj najlepiej rozumiał bajkę, potem prosiła bym wydała kilka poleceń dzieciom po polsku i one miały je wykonać, było trochę śmiechu ale też ich głowy mocno pracowały. Stasio był po prostu szczęśliwy. Następnego dnia dzieciaki witały mnie na podwórku głośnymi okrzykami "Dzień dobry", a żegnały Stasia takimi krzykami na podwórku "Do widzenia":) Staś był po prostu SZCZĘŚLIWY, tego dnia też usłyszałam jego pierwsze słowo wypowiedziane do koleżanki po francusku... Nic wielkiego ale jednak. Myślę, że mimo, iż dzieli nas trochę różnic kulturowych z la maitresse klasy Stasia, to jestem jej bardzo wdzięczna za cały trud, zaangażowanie, które wkłada w to, by pomóc mojemu synowi. Stasio usłyszał także, że doceniamy jego wysiłek w to, że każdego dnia próbuje rozumieć i uczyć się francuskiego. Dzieci biły mu brawo. Ja dałam im cukierki bo i im jestem wdzięczna za to, jak wiele ciepła, przyjacielskich gestów i dobrych emocji Staś od nich otrzymał. Wierzę, że wkrótce po prostu jego umysł całkowicie otworzy się na wszystko, co słyszy. Wierzę, że wkrótce będę mogła nazwać dzieciaki dwujęzycznymi. Nie wspomnę, ile dała i mnie cała wizyta i bycie z taką grupą francuskich maluchów:) Wspaniale:) Basia po wizycie w przedszkolu postanowiła, że już może do niego chodzić:) Usiadła koło koleżanki Stasia, pocałowała ją w policzek wzięła za rękę i poczuła się częścią grupy:)
Dzisiaj była moja praca i karnawał:) Och cieszę się bo naprawdę zdobywam coraz więcej różnych doświadczeń zawodowych i oby tak było nadal. Uwielbiam to, co robię i obym zawsze w życiu miała taką szansę.
W końcu wdzięczna jestem Francji za to, co dała mi przez te miesiące... To jak zmierzyłam się z innym podejściem do życia, do matkowania, do bycia dla siebie i ze sobą, do dawania sobie prawa do czasu dla siebie, odpoczynku, do zadbania o własne potrzeby. Jestem szczęśliwa i wdzięczna za to, kim jestem, gdzie jestem i jak wygląda moje życie. Oby to uczucie towarzyszyło mi przez całe życie...
Śpijcie dobrze:)

czwartek, 6 lutego 2014

wystarczająco dobra mama

Mija 7 dni jak każdego wieczoru zabieram się, by podjąć temat, który krąży w moich myślach od dłuższego czasu. Codziennie otwieram okno nowego posta i codziennie zamykam je puste... Przeczytałam ostatnio jakiś internetowy, krótki artykuł o tym, czego nie mówić kobiecie po cesarskim cięciu. Hmmm... Tak się składa, że  w moim życiu przytrafiły mi się takie dwa porody mimo, że wcale sobie tego nie życzyłam i o tym nie marzyłam, wprost przeciwnie. Pierwszy był masakrą i wszyscy, którzy pamiętają mnie w tamtym czasie znają moje wspomnienia (3 tygodnie po terminie, kilka wizyt w szpitalu, w końcu indukcja porodu, wiele godzin skurczów bez nawet centymetra efektu) i rozpacz... Och cóż to była za rozpacz, cóż to było za koszmarne uczucie: "nie potrafiłam urodzić mojego dziecka"... Och i jakże bolesne było usłyszenie nie raz "ach no tak, Ty nie rodziłaś"...Ta koszmarna porodówka poniewierająca mnie jako kobietę i matkę... Przy drugim porodzie zadbałam o "odpowiednią opiekę" i chociaż zakończył się podobnie to pan T. witał naszą córkę razem ze mną, Basiula była obok mnie chwilę po tym, jak się urodziła i nie rozstawałam się z nią ani na chwilę ale co przede wszystkim: szpital zapewnił mi wspaniałą opiekę bo dał mi tyle wzmocnień, dobrych słów, mądrych kobiet koło mnie, po prostu ludzkich, z ludzkimi twarzami i normalnym zachowaniem.
Kilka lat  zajęło mi zmierzenie się z uczuciem, że zawiodłam jako kobieta. Tych kilka lat pokazało mi, że przywitałam moje Dzieci z otwartym sercem pełnym miłości, a to jak je urodziłam nie czyni mnie gorszą mamą, gorszą kobietą. Być może gdyby nie rozwój medycyny nie byłoby ani mnie, ani mojego syna. Natura nie daje każdemu takich samych szans i możliwości w kwestiach porodu i spraw z nim związanych. Piszę to bo to samo dotyczy całej masy kobiet, którym z różnych przyczyn nie udało się karmić piersią. Ja akurat do niej nie należę bo w tej kwestii miałam wiele szczęścia i determinacji.
Nie na wszystko w życiu możemy mieć wpływ. Gdy jednak zapytacie mnie o najszczęśliwsze dni mojego życia powiem, że to były dni i chwile, gdy witałam moje dzieci, które się rodziły: te drobne małe główki, które niezależnie od wszystkiego trafiały na moje policzki, ten wspaniały zapach i delikatność ich skóry, to uczucie, gdy przystawiałam je do piersi i świat po prostu się zatrzymywał... Zamykam oczy i widzę znów te chwilę... niezmiennie wzruszają mnie tak samo mocno...
Urodziłam swoje dzieci, tak jak było mi to dane, nosiłam je pod swoim sercem przez długi czas, karmiłam ich własną piersią, kocham je, chronię, dbam, uczę, jestem. Zadbajmy o  kobiety wokół nas, które rodzą, tak a nie inaczej, które karmią lub nie karmią, niech wejście w ten wspaniały i trudny czas macierzyństwa nie będzie dodatkowo obciążony wyrzutami sumienia... Uczę się ciągle nie oceniać. Moje kochane Mamy: Jesteście najwspanialszymi Mamami dla swoich Dzieci, wystarczy być "wystarczająco dobrym" rodzicem.
Uczucie tęsknoty za doświadczeniem porodu naturalnego pewnie zawsze gdzieś będzie we mnie obecne ale już bez poczucia zawodu, obciążania siebie samej odpowiedzialnością za wybór natury.  
Dobranoc

niedziela, 2 lutego 2014

bunt na pokładzie:)

Nie tak dawno grugrubleble pisała o buncie na pokładzie swojego statku. Och matulu, cóż za bunt zawitał dzisiaj w naszym statku. Poranek wspólne śniadanie (mimo, że już wtedy małe muchy w nosie to przecież nic nie może zepsuć tak dobrze rozpoczętego dnia RAZEM), potem gotowanie szybko kapuśniaku, dzieci bajka i spacer w magiczne i piękne miejsce, cudowny park pełen takiej energii, że aż przyjemnie. Staśko rower, Basia duży wózek dla laki, my marzymy o relaksie i ciszy... Och... Jakże się myliłam. Nic dzieciakom nie pasowało: że błoto, że ciężko pod górę się jedzie, że kamienie, że ciężko pedałować, że góra, że siedzę na kocyku laki Basi, że nie chce iść, że nie chce pchać wózka i ciągłe jęczenie, płakanie albo marudzenie. Po prawie 2 godzinach mojej cierpliwości zabrakło, tak, tak próbowałam przystanąć pod drzewem i pocieszyć się grzejącym słońcem i wspaniałą aurą chociaż to było trudne, gdy mojej nogi czepiała się Basia i jęczała.
W domu po południu trochę spokoju, by wieczorem znów powrócić do marudzenia... Mam nadzieję, że to nie zwiastun choroby albo czegoś innego ale dzisiaj MAM DOŚĆ... MAM DOŚĆ... Jestem po tym dniu, który dla mojego biednego pana T. też miał być odpoczynkiem, bardziej zmęczona niż po całym tygodniu, gdy na ogół panuje w domu po prostu spokój. Może ta dysharmonia jest nam do czegoś potrzebna...
Jednak w tych krótkich chwilach naprawdę dostrzegłam, że we Francji niedługo przyjdzie wiosna, jest zielona trawa, widziałam krokusy, żółtą forsycję, drzewka owocowe i to cudowne słońce.
Koniec dnia był fryzjerski: wszyscy trafili pod moje ręce i zostali obcięci, jak należy:) Dochodzę do prawdziwej perfekcji:) Teraz marzę tylko o odpoczynku... ufff... Jutro nowy dzień:)

sobota, 1 lutego 2014

aktualności kilka wróbla ćwirka;)

Biegniemy... Od kilku dni nie mam chwili na to, by zatrzymać się chociaż na chwilę. Wieczorami padam. To nie znaczy absolutnie by mnie nie cieszyło to, co się dzieje bo cieszy ale brak mi leniwego dnia z przytulaniem z dzieciakami i mężem, z czytaniem godzinami książek, oglądaniem bajek. Uduście mnie ale ja to osiągnąć gdy w południe dzieci i my jesteśmy głodni i trzeba by zjeść obiad chociaż, a wieczorem kolacje (to zawsze zakupy i gotowanie czyli trochę czasu w kuchni). Przynajmniej spędzamy ze sobą czas przy posiłkach. Sobota jest jednak gonitwą przez moją pracę, zajęcia poranne Stasia. Domyślacie się, że te dwie godziny dają mi mnóstwo doświadczeń i radości. Chyba najbardziej w tej pracy lubię budowanie relacji, lubię to,co zmienia się w dzieciakach pod wpływem naszych spotkań, ich aktywności, otwartości, a także moich działań.
Pół godziny szukałam dzisiaj w głowie tytułu filmu, który oglądałam za "starych czasów" w Irlandii:) W końcu sukces procesów myślowych "Once" i piosenka, której miałam ochotę posłuchać od kilku dni "Falling slowly" :) Och wspominam ten wyjazd tak beztrosko:) Ostatni mój czas przed ślubem, dziećmi, gdy czułam taką wolność, tęskniłam bardzo za panem T. ale wiedziałam, że zaraz do niego wrócę, to było wszystko takie lekkie, beztroskie, ostatni powiew młodości;) Ten film... To wspomnienie atmosfery mojego serca i piękna tego kraju:)
Cóż zbliżają się moje urodziny i pewnie gdzieś w głowie przychodzi podsumowanie i poczucie, że nieuchronnie się starzeje. Chociaż mniej przeszkadzają mi pojawiające się zmarszczki, to chyba bardziej to, że kolejne etapy mojego życia za mną... Może wcale to nie przeszkadza, uczę się żyć i przeżywać swoje życie, zostawić to, co najważniejsze dla mnie i pewnego dnia odejść, pogodzona z umieraniem, przemijaniem. Oczywiście mam nadzieję, że nie będzie to miało miejsca wcześniej niż za 50 lat:)
Informacyjnie co u nas: Basiula będzie chodzić do haltes garderie 3 razy w tygodniu po 3 godziny, uwielbia panie i panie uwielbiają ją, nie ma z nią żadnych problemów, chociaż w domu widzę, że jest to dla niej jakieś przeżycie rozdzielenia ze mną, jednak przebiega to naprawdę łagodnie i spokojnie. Najlepsze jest to, że Basia mówi do pań po polsku, śpiewa po polsku, opowiada książeczki po polsku:) Absolutnie się nie przejmuje, że ktoś jej nie rozumie:)
Staśko nie wiem jak się ma:) Chyba trochę sytuacje trudne się uspokoiły w przedszkolu, jedno jest pewne: lubi dzieci ze swojej grupy, lubi się z nimi bawić, spędzać z nimi czas , nie mam pojęcia co rozumie, na pewno nic nie mówi, chociaż jakoś się komunikuje z dziećmi. Arkusze ewaluacyjne pokazały to, co wiem o moim dziecku:) Tymczasem Stasio doświadcza tradycji tutejszych karnawałowych i w piątek smakowali w przedszkolu "Ciasto trzech króli":) Jutro natomiast święto naleśnika:)
Miłej niedzieli:)